Pycha a duchowe ubóstwo (1)
Interesującą rzeczą będzie zastanowienie się w tym momencie nad problematyką pychy (2). Wszyscy rodzimy się z głębokim zranieniem, które przeżywamy jako pewien brak w byciu. Usiłujemy zapełnić go poprzez kompensacje: to sprawia, że każdy człowiek będzie starał się zbudować sobie pewną „tożsamość kompensacji”, różniącą się w poszczególnych przypadkach w zależności od formy tego zranienia. W ten sposób wytwarzamy w sobie pewne ego rożne od mojego prawdziwego ja, podobne do nadmuchanego balonu. Owo sztuczne ja ma, typowe dla siebie, charakterystyczne cechy: ponieważ jest niewidzialne, potrzeba mu pewnej dozy energii, by mogło być utrzymywane przy życiu, a ponieważ jest też wrażliwe, wymaga stałej obrony. Pycha i zatwardziałość idą ze sobą w parze. Przednia strona tego balonu nigdy nie będzie elastyczna, raczej najeżona wieżami obronnymi dla ochrony tej nieprawdziwej tożsamości: biada temu, kto będzie usiłował ją podważyć, zagrozi jej, wejdzie z nią w spór, przeszkodzi w rozwoju tego naszego ja - stanie się on szybko przedmiotem gwałtownych, agresywnych reakcji. Kiedy Ewangelia mówi nam, że powinniśmy „obumrzeć sobie”, chce przez to powiedzieć, że musi umrzeć to ego, to sztucznie wytworzone ja, tak by mogło wypłynąć na wierzch ja prawdziwe, dane nam przez Boga.
Ta sama problematyka pojawia się oczywiście także na płaszczyźnie życia duchowego, gdzie poszukiwania tożsamości są, tak jak wszędzie, bardzo skuteczne.
Tendencja do ukonstytuowania swojego własnego ja na płaszczyźnie życia duchowego jest czymś naturalnym i pozytywnym, jest sprężyną tak ludzkiego, jak i duchowego wzrostu. Jest poza tym motywacją dla postępowania naprzód, zdobywania darów i talentów, naśladowania tego czy innego wzoru, który nas pociąga i z którym mniej lub bardziej się utożsamiamy. Pragnienie stania się kimś w dziedzinie religijnej, jak na przykład święty Franciszek z Asyżu czy Matka Teresa, może pozwolić na rozpoczęcie drogi świętości, odpowiedzieć na powołanie, i tak dalej. Wiadomo, że o wiele lepiej przejawiać ambicje osiągnięcia czegoś zgodnego z wartościami Ewangelii, niż na drodze przestępstwa.
Niemniej jednak problematyka ta jest dość niebezpieczna, jeśli nie będziemy umieli sobie z nią poradzić. Staramy się o samorealizację za pośrednictwem cnót i zalet duchowych. Oznacza to, że nieświadomie utożsamiamy się z dobrem, które jesteśmy w stanie urzeczywistnić. Oczywiście, pełnienie dobrych uczynków jest z całą pewnością dobre (mam na myśli modlitwę, posty, służbę bliźnim, ewangelizację, posługiwanie się charyzmatami, i temu podobne). Jednak tym, co rzeczywiście jest bardzo niebezpieczne, jest nasze utożsamianie się z duchowym dobrem, do którego pełnienia jesteśmy zdolni.
Bowiem tego typu identyfikacja niezależnie od tego jak bardzo stałaby wyżej od utożsamiania się z materialnym bogactwem albo ludzkimi talentami, nie jest przez to wcale ani mniej sztuczne, ani mniej kruche. Rozsypie się w proch tego samego dnia, kiedy jedna czy druga z naszych cnót okaże się zawodna lub gdy jedna z duchownych zdolności, w którą wcześniej bardzo się zaangażowaliśmy, zostanie nam odebrana. W jaki sposób poradzimy sobie z naszymi niepowodzeniami, jeśli utożsamiamy się z duchowymi sukcesami? Znałem wielu zakonników, którzy głęboko zaangażowali się w apostolstwo, którzy oddali się ciałem i duszą dla dobrej sprawy i którzy w dniu, kiedy jakaś choroba albo decyzja przełożonych zmusiła ich do zaprzestania tej aktywności, przeżywali głęboki kryzys, tak wielki, że tracili orientację, kim są i co robią.
Takie utożsamienie się z dobrem, które jesteśmy w stanie czynić, jest niebezpieczne, ponieważ prowadzi do duchowej pychy. Zaczynamy wtedy bowiem uważać siebie samych za źródło i autora dobra, przypisujemy je samemu sobie, zamiast uznać prawdę, czyli przyznać, że wszelkie dobro, jakie jesteśmy w stanie pełnić, jest bezinteresownym darem Boga. Dobro, to nie jest naszą własnością, jest raczej zachętą ze strony Boga. Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał - przypomina nam święty Paweł (3). Ta pycha skłania nas do tego, by osądzać tych, którzy nie pełnią takiego samego dobra jak my, by być niecierpliwym wobec osób, które przeszkadzają nam w realizacji naszych projektów, itp.
Pycha, zatwardziałość, pogardzanie bliźnimi, ale także lęki i zniechęcenie będą nieuchronnymi konsekwencjami takiego pomieszania pomiędzy moim ja a moimi talentami: będę bardzo źle przeżywał swoje niepowodzenia, ponieważ zamiast postrzegać je tylko jako drobne (a nawet czasami błogosławione) wypadki na mojej zwykłej drodze, będę je przeżywał w sposób dramatyczny, niczym zamach na swoje ja, zagrożenie dla swojej tożsamości. Stąd również będą pojawiały się we mnie lęki przed niepowodzeniem.
Musimy potwierdzić z całą mocą, że człowiek jest kimś więcej aniżeli dobro, jakie jest w stanie czynić. Jest dzieckiem Bożym i niezależnie od tego, czy czyni dobro, czy też nie potrafi jeszcze go czynić lub też staje się do tego niezdolny, to i tak pozostaje dzieckiem Bożym, gdyż Boże dary i wezwania są nieodwołalne. Nasz Ojciec w Niebie nie miłuje nas za dobro, które czynimy, miłuje nas bezinteresownie, dla nas samych, gdyż zaadoptował nas na zawsze jako swoje dzieci (4).
Z tego właśnie powodu cnota przeciwstawna pysze, czyli pokora, albo też duchowe ubóstwo, jest tak bardzo cenna. Chroni ona bowiem moje ja w ukryciu wobec wszystkiego, co mogłoby mu zagrozić. Jeśli nasz skarb znajduje się w Bogu, to nikt nie będzie mógł nam go odebrać. Pokora jest prawdą: jestem tym, kim jestem, a nie jakąś sztuczną, wydumaną konstrukcją, kruchą i stale pozostającą w zagrożeniu. Jestem tym, kim jestem w oczach Boga, ubogim dzieckiem, które niczym nie dysponuje, które otrzymuje od Boga wszystko i jest jednocześnie w najwyższym stopniu przez Niego umiłowane i całkowicie wolne, które nie musi się niczego obawiać, nie ma nic do stracenia, gdyż wszystko już otrzymało poprzez uprzedzającą, bezinteresowną i życzliwą miłość Ojca, który pewnego dnia wypowiedział do niego te nieodwracalne słowa: Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy (5).
Nasza prawdziwa tożsamość, o wiele głębsza niż mieć oraz robić, ba, nawet o wiele głębsza od cnót moralnych czy zalet duchowych, jest tym, co pomału odkrywamy, żyjąc pod okiem Boga. Tej tożsamości nigdy nie będzie mógł nam nikt odebrać ani żadne wydarzenie, ani żaden upadek czy niepowodzenie. Nasz skarb nie jest tego rodzaju, jak te, które mogą zostać zjedzone przez mole czy rdzę (6), on jest w Niebie, czyli w rękach samego Boga. Zależy przy tym nie od jakichkolwiek wydarzeń, czy też od tego, co posiadamy lub czego nam brakuje, ani nawet w pewnym sensie od tego, co robimy lub czego nie robimy, lub od naszych sukcesów bądź niepowodzeń. Zależny jest on jedynie od Boga, Jego życzliwości i niezmiennej dobroci. Nasza tożsamość, nasze być ma za źródło coś innego, coś o wiele głębszego. Jest nim stwórcza miłość Boga, który uczynił nas na swój obraz i przeznaczył do wiecznego życia z sobą. Ta miłość nie może sama sobie zaprzeczyć.
Chciałbym w tym miejscu zacytować pewien piękny fragment z dzieła już uznanego współczesnego eseisty: „Miłość jest tym, co pozostaje, kiedy już wszystkiego zabraknie. W głębi każdego z nas trwa ta świadomość, że gdzieś poza naszymi niepowodzeniami, naszymi odłączeniami, poza słowami, jakie wznosimy, z głębin nocy, niczym ledwie słyszalny śpiew, wznosi się pewność, że ponad wszelkimi niepowodzeniami naszych życiorysów, że nawet ponad naszą radością, naszym cierpieniem, narodzinami i śmiercią, istnieje przestrzeń, gdzie nic nam nie zagraża, gdzie nic nam nigdy nie zagrażało i gdzie nie pojawia się najmniejsze nawet ryzyko zniszczenia; przestrzeń nienaruszona, przestrzeń miłości, która stanowi podstawę naszego bytu”.
To wszystko nie oznacza oczywiście, że obojętną rzeczą staje się, czy prowadzeni jesteśmy w życiu przez dobro czy przez zło. Należy starać się, jak tylko jest to możliwe, by czynić dobro i unikać zła, gdyż grzech rani zarówno nas, jak i nasze otoczenie, a szkody nim spowodowane mogą być długotrwałe i kosztowne w usunięciu. Chcę jednak powiedzieć, że nie mamy prawa do tego, by utożsamiać kogoś ze złem, które ten ktoś czyni (oznacza to bowiem zamykanie tej osoby i utratę wobec niej wszelkiej nadziei) ani z dobrem (zwłaszcza siebie samego).
Przypisy:
1. Fragment książki Jacques'a Philippe'a, Wolność wewnętrzna. Moc wiary, nadziei i miłości, Wydawnictwo M, Kraków 2003.
2. Refleksje te są zaczerpnięte z artykułu brata Efraima, zamieszczonego w piśmie Rcssources d'eau vive.
3. 1 Kor 4,7.
4. Ta prawda, którą wszyscy musimy odkryć, jest wielką stawką w coraz częściej występującym w naszych społeczeństwach „kryzysie wieku średniego”. Polega on na tym, że po głębokim, intensywnym zaangażowaniu przez pierwsze lata naszego dorosłego życia w aktywność zewnętrzną, nagle w wieku około pięćdziesięciu lat odnajdujemy się w poczuciu wewnętrznej pustki. Do tej pory bowiem chcieliśmy być poprzez robić, zapominając o tym, że należałoby przygotować się do zaakceptowania swojej prawdziwej, niewyobcowanej tożsamości, tożsamości dziecka Bożego, które jest miłowane przez Ojca, nie za to co robi, ale za to, że jest.
5. Łk 15,31.