Robię ją regularnie. Albo codziennie, albo co kilka dni. Taki już jestem. Pewnie perfekcjonista powiedzą ludzie z boku i przyznam im rację :-) A więc przyzwyczaiłem się do robienia list spraw do załatwienia. Jakoś tak wieczorem, gdy spojrzę na wykreślone sprawy czuję się spokojniejszy, może nawet trochę zadowolony z siebie, a może jeszcze niespokojny, że tyle spraw na tej liście pozostało. Próbuję jakoś ogarnąć swoją rzeczywistość. Jestem facetem. Podchodzę do życia po męsku – zadaniowo. Lubię się wykazywać, czuć satysfakcję, że komuś pomogłem, coś zrobiłem, coś załatwiłem.

Nie wiem co to było. Pewnie łaska adwentowa. Nagle mnie oświeciło. Zobaczyłem, że na liście brakuje jednej, bardzo ważnej pozycji. Zobaczyłem, że do tej pory nie wpisywałem nigdy bardzo ważnej sprawy do załatwienia: „miłości”. Nie uwzględniałem jej do tej pory. Chodź ludzie mnie chwalą i cieszą się, że im pomagam odnajdywać miłość i drogę do siebie, do Boga, to sam zobaczyłem, że gdzieś o niej zapomniałem. Może się do niej przyzwyczaiłem? Może uznałem ją za coś oczywistego, ale nie... rzeczywistego.


Teraz już wiem, że nie zrobię już żadnej innej listy na której by zabrakło miłości. Nie mam jeszcze odwagi wpisywać jej na pierwszym miejscu. Nie mam też odwagi by pisać to słowo wielką literą. Jest na razie na mojej liście na ostatnim miejscu, taka mała, jakby zapomniana, napisana z nieśmiałością, ale pojawia się codziennie. Mam nadzieję, że tyle miejsca ci na razie wystarczy – mówię do niej. I proszę ją by powoli wspinała się wyżej, aż na pierwsze miejsce, choć nie wiem ile czasu to nam zajmie.
Kiedy wpisuję ją na swoją listę, prosi mnie tylko o jedno. Żeby nie była nigdy sprawą do załatwienia.